Tytuł: Rodzina Casteel
Autor: Virginia C. Andrews
Wydawnictwo: Prószyński
ISBN: 9788378396406
Cena: 36 zł
Ilość stron: 544
Nazwisko Virginii C. Andrews
budzi moje zaufanie, ale też – każdorazowo – obawę. Trwożę się i gryzę
paznokcie nim zajrzę któremukolwiek jej tekstowi pod okładkę: wiem, że łatwo
nie będzie. Podskórnie wyczuwam bolesne tragedie rodzinne, szereg
nieprzepracowanych traum, ogrom skrywanego bólu, jawne przejawy
niesprawiedliwości i brak stałej nadziei na lepsze życie mimo jej przebłysków. I
tym razem się nie mylę – losy Casteelów niepokojąco przypominają perypetie
Dollangangerów. Choć różnią się szczegóły – ogólny zarys historii jest dość
schematyczny, nawet zakończenie stanowi kalkę finału Kwiatów na poddaszu, dostosowaną do świata przedstawionego kolejnej
sagi (o, pardon, spoiler).
Heaven Leigh Casteel, to
nastoletnia dziewczyna, na której głowie spoczywa, jak się zdaje, całe zło tego
świata. Najstarsza z piątki rodzeństwa (Tom, Nasza Jane, Fanny, Keith) opiekuje
się nimi niczym matka, w niczym nie ustępując macosze. Młodych łączy bardzo
silna więź, zacieśniana na skutek wspólnie przepracowywanych cierpień i
prześladowań, z którymi stykają się co dnia. Tragiczne warunki życia (nędzna
chata, brak prądu, brud, głód, bieda) potęgują ich chorowitość oraz słabość.
Mieszkali wraz z babcią, dziadkiem i ojcem, jeśli ten się pojawiał. A gdy się
pojawiał, łączyło się to zarówno z radością (przynosił jedzenie), jak i z
cierpieniem (Heaven była jedynym jego dzieckiem z małżeństwa z piękną,
przedwcześnie zmarłą kobietą, po której żałoby Luke nigdy nie przepracował – w
związku z tym unikał jej, nigdy nie nazywał córką).
Casteel uchodził za piekielnie przystojnego i nieokrzesanego człowieka. Zranił wielu, zupełnie z nikim się nie licząc. Sam uznawał siebie za ojca dawnego modelu – dziecko jest moją własnością, którą mogę dowolnie rozporządzać. I robił to – władał ich życiem i śmiercią, nie zważając na ich zażyłość.
A ta – była wielka, momentami
wręcz odnosi się wrażenie, że nie jest to relacja miłości
bratersko-siostrzanej, lecz erotycznej, kazirodczej, niewiele różniąca się do
związku rodzeństwa z Kwiatów na poddaszu.
Ciężko było mi przez książkę tę
przebrnąć nie dlatego, że jest zła warsztatowo, ani nie dlatego, że powiela
znane z poprzednich książek Andrews schematy – to wybaczam, bo stanowi znak
rozpoznawczy tej pisarki, choć nie zmienia faktu, że jej książki zaczynają
przybierać charakter skamienielin. Lektura umęczyła mnie, bo nie byłam w stanie
jednym ciągiem czytać o losach tak nieszczęśliwych ludzi – z aspiracjami,
nadziejami – którzy zostają wtłoczeni w rzeczywistość nie tyle niesprzyjającą,
ile w każdy możliwy sposób hamującą rozwój a nawet przypływ wiary w lepszą
przyszłość. To, co pozornie ma stanowić o polepszeniu stopy życiowej bohaterów
– stanowi kolejną bolączkę, następny ciężar przybijany do krzyża ich
egzystencji.
Nie wierzę – nie chcę wierzyć –
że w świecie panuje aż taki ostracyzm, aż takie znieczulenie. Książka traci na
wiarygodności przez ogrom tragedii, które dotykają bohaterów. Jest ich tak
wiele, że przestają być autentyczne. Hiperbolizacja
osiągnęła tu zjawiskowe rozmiary, a autorka dąży chyba do tego, by na jednej
ludzkiej istocie skupić wszystkie możliwe tragedie.
Jeden, dwa, trzy dramaty, nawet
największej rangi – okej – wielu z nas doświadczyło ich w podobnym do postaci
wieku. Ale tak wielkie epatowanie złem, dramatem, niesprawiedliwością, które nikogo nie interesowały, jedynie
litującą się nauczycielkę i później Cala, którzy jednak potrafili jedynie
załagodzić ból kupieniem czegoś podopiecznym, a nie zgłoszeniem wyżej ich ciężkiej
sytuacji i konkretnymi czynami, mającymi realnie polepszyć ich warunki do
życia.
Czy znacie drugich takich
Casteelów, których babcia ginie, ojciec nienawidzi , macocha opuszcza,
rodzeństwo rodzi się martwe, jedzenia brakuje, mieszkańcy miasta wyzywają,
poniżają, traktują jak ludzi z dziczy, a później jest już tylko gorzej?
Nie wierzę, że panuje aż taka znieczulica. Nie mogłam tego czytać – nie dlatego, ze za dużo było zła: jego istnienia przecież nie neguję, nie żyję w szklanej klatce, bez wiedzy o tym co dzieje się wokół mnie – dlatego jednak, że było nierzeczywiste, niemożliwe, stanowiło serię niefortunnych zdarzeń na najwyższym poziomie. Handel ludźmi (własnymi dziećmi!), społeczne przyzwolenie, brak zrozumienia, przemoc, … .
Nie wierzę, że panuje aż taka znieczulica. Nie mogłam tego czytać – nie dlatego, ze za dużo było zła: jego istnienia przecież nie neguję, nie żyję w szklanej klatce, bez wiedzy o tym co dzieje się wokół mnie – dlatego jednak, że było nierzeczywiste, niemożliwe, stanowiło serię niefortunnych zdarzeń na najwyższym poziomie. Handel ludźmi (własnymi dziećmi!), społeczne przyzwolenie, brak zrozumienia, przemoc, … .
A mimo to – autorka napisała
tekst sprawnie i w jakiś s cały czas siliła się na realność – język jakim
posługują się bohaterowie wskazuje na ich brak wykształcenia i ogłady –
szczególnie język ojca, Sary i Fanny – choć każde z nich uosabia inny jego typ
– u Fanny jest to rozbuchany erotyzm; u Sary
głupota, brak wykształcenia, charakterystyczne słownictwo, zaciąganie, błędy, mowa
prosta i zabarwiona kolorytem lokalnym; u ojca gruboskórność, męskość rozumianą
stereotypowo.
Co zatem sprawia, że czytam z
rosnącym zainteresowaniem książkę, która budzi we mnie najgorsze instynkty? Co
decyduje o tym, że nie potrafię rzucić jej w kąt z głośnym „nie będę tego
dłużej czytać!”? Niewątpliwie Andrews wie, co się sprzedaje – ma świadomość
tego, że ludzie, kierowani jakimiś masochistycznymi pobudkami żądni są historii
trudnych i bolesnych; sag rodzinnych, w których nie sielanka decyduje o
rozwoju, lecz właśnie kłody wciąż rzucane przez los pod nogi.
Buduje intrygi, tworzy zawiłą
sieć bolesnych relacji, komplikuje i przekracza granie, po to, by wstrząsnąć, zwrócić uwagę, złowić czytelnika
na haczyk, a później powoli, powoli wyciągać go z tej topieli, wciąż generując
tak zwane mieszane uczucia czytelnicze.
bieda, miłość, nędza, przemoc, przeszłość, rodzeństwo, rodzina, Virginia C. Andrews, Wydawnictwo Prószyńki i S-ka