poniedziałek, 31 sierpnia 2015

KONKURS - Złączeni - Carol Cassella


Kolejny konkurs dzięki uprzejmości Wydawnictwa Prószyński i S-ka! Dziś do rozdania mam jeden egzemplarz książki Złączeni Carol Casselli, kolejnej powieści w klubie Kobiety to czytają! 
Zabawa potrwa  do 13 września. Nagroda zostanie wysłana przez Wydawcę na wskazany przeze mnie adres.

Zasady:
1. W komentarzu wymień ulubionego filmowego/książkowego lekarza.
2. Zostaw swój adres e-mail.
3. W miarę możliwości udostępnij banner z linkiem do konkursu na blogu/ FB/ Google+/ etc.
4. Jeśli jesteś obserwatorem bloga - napisz drugi komentarz, w którym podasz jedynie swój nick, pod którym obserwujesz - tym samym zwiększysz swoje szanse na wygraną.


Osoby anonimowe oczywiście mogą brać udział, nie jest to konkurs zarezerwowany jedynie dla obserwatorów.

Konkurs odbywa się równolegle na Facebooku. Wzięcie udziału tu i tu oczywiście zwiększa szansę na wygraną.
Jeśli wciąż się wahacie, zachęcam do zapoznania się z recenzją.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Ciebie wytykam, blogerze! Agaty Passent felietony dosadne. O wpływie dziennikarstwa na spadek czytelnictwa w Polsce.

Szalenie interesujące, błyskotliwe, z  rzadka kąśliwe, na czasie, pisane z werwą i wprawą. O wszystkim po trochu – życiu w Warszawie, wychowaniu bez telewizora, za to wśród książek, modzie na nowe, osiąganiu światowości kosztem dołączania do konglomeratu nijakości, o wpływie dziennikarzy na spadek czytelnictwa w  Polsce, o kompensacjach lęków, złudzeniach ciągłego bycia w kontakcie serwowanych przez fejsbuki, mesendżery i inne, o internetowych entuzjastach (to do Ciebie, blogerze!). Wiele z nich to przyczynek to refleksji: czy jestem rzetelny, czy nadmiernie empatyczny, gdy oceniam książki? Czy ratuję narodową umysłowość przed pulpą, czy bawię się w polecacza miałkiej papki? W imię czego? Gdzie kąśliwość, wzbudzanie strachu z obawy przed zniszczeniem kariery? Czy naprawdę wszystko po co sięgam jest dobre?

W pamięć zapadł mi szczególnie powyżej zasygnalizowany tekst o śmierci krytyka, a także felieton traktujący o namnażających się songwriterach w miejsce poetów piosenki. Nie ma się co dziwić – tam gdzie Passent przemyciła choć zalążek literatury (a bała się, wszak temat to niemodny) uchwyciła moją uwagę wyjątkowo – choć tak naprawdę skupiona na jej tekstach byłam ogromnie, są bowiem naprawdę niezłe i celne – mówię to z pełną świadomością wyżej obśmianego ‘polecactwa’.

Wyjątkowo podobała mi się ta książka, brakowało mi felietonów na takim poziomie, szukałam wśród pulpy czegoś, co nie sprawiałoby wrażenia pisanego na kolanie i podejmowałoby tematy bieżące z dużą dozą krytycyzmu, ale nie popadając w  manierę potępiania w  czambuł i nie ewokując odbiorczego bólu.

Dla osób zatroskanych o Polaków kondycję kulturalną (blogerzy apeluję po raz wtóry!) rzecz myślę obowiązkowa i sprawiająca niewiarygodną frajdę intelektualną. Tym większą, im bardziej z Passent połączy Was wspólnota spostrzeżeń i sądów.

Pani Agato, ukłony. Wpisuję w poczet ulubionych felietonistek.



sobota, 29 sierpnia 2015

Coraz mniej czytelniczych olśnień - rzecz o książce Ałbeny Grabowskiej

Lubicie powieści pisane przez kobiety o kobietach?
Ałbena Grabowska wydaje się specjalistką w tkaniu historii splatanych ledwie widzialną, acz niezwykle silną nicią. Oto historia trójki kobiet – Leny, Marii oraz Aliny.

Pozornie – czego zapewne możecie się domyślić (i słusznie) – nic je nie łączy. Inny wiek, inne upodobania, inne charaktery, inna historia życia, inne plany. Każda z  nich ma jednak historię, od której pragnęłaby się odciąć i którą chciałaby puścić w niepamięć. To oczywiście nie jest jednak takie proste, szczególnie gdy tajemnica tego co minione, może z  łatwością wyjść na światło dzienne, burząc to, co przez lata udało się uformować.

Postaci są zarysowane bardzo sugestywnie i plastycznie – od niemalże pierwszej strony czułam ogromną niechęć do Leny, której zachowanie wydawało mi się tak bardzo irytujące, że każdorazowe czytanie o jej kolejnych wyskokach budziło we mnie fizyczny dyskomfort. Na szczęście z  takimi emocjami nie zostałam pozostawiona, a metamorfoza bohaterki umożliwiła zanegowanie mojego początkowego rozpoznania.

Podobnie jak niechętnie odnosiłam się do Leny, z  równie dużą sympatią śledziłam losy Aliny, choć wcale nie była postacią kryształową. Każdej z  nich zresztą do ideału daleko – plany Marii dotyczące ujawnienia tożsamości dawno zaginionej i uznanej za zmarłą przyjaciółki, by wybić się na jej tragedii doprowadziły mnie do czytelniczej rozpaczy.

Grabowska ma niezwykły talent do tworzenia opowieści, w  których znaczącą i nie do przecenienia rolę odgrywają emocje – zwłaszcza odbiorcze. Posiadła ona także umiejętność zręcznego wplatania w swoją narracyjną nić obserwacji rzeczywistości: świata mediów, dziennikarstwa, sposobów na zdobycie sławy kosztem cudzego nieszczęścia, rzeczywistości reality show, które zostały należycie wykpione, poprzez ukazanie ich od podszewki. Cieszy mnie także pojawienie się wątku autotematycznego – poezja w powieści nie jest tematem modnym, a tutaj posłużyła dodatkowo do wytknięcia kultu współczesnych rozrywek. Wpisanie jej w świat reality show było posunięciem doskonałym – pokazuje ono jak sztucznym wytworem i ramotą jest to, co tworzone pod publiczkę. Ta refleksja jest dla mnie jedną z cenniejszych w książce.

Niestety, mimo zaskakującego i oczyszczającego zakończenia, łączącego i wieńczącego losy trzech bohaterek, powieść wcale mnie nie zachwyciła. Była dobra, warsztatowo więcej niż poprawna, aczkolwiek do ogromnych literackich emocji było mi daleko. Nie jestem chyba docelowym odbiorcą ani idealnym czytelnikiem obyczajówek.


A w  mym życiu czytelniczym coraz mniej olśnień.



piątek, 28 sierpnia 2015

Kiedy odszedłeś - Maggie O’Farrell

Pierwsze chwile z  książką Maggie O’Farrell są trudne. Nie od razu dostajemy bowiem spójną całość, lecz raczej pudełko z 10000 elementów puzzli do szybkiego ułożenia. Nic nie wydaje się  składne - biegniemy od historii do historii, od osoby do osoby, bez jakichkolwiek podpowiedzi gdzie aktualnie się znajdujemy: skoki czasowe nic sobie nie robią z kolejnych rozdziałów, zdarza się, że każdy akapit dotyczy innej osoby, a także – o zgrozo! – czasu. Dopiero po chwili zorientujecie się, że czytacie o czymś zupełnie innym niż jeszcze dwa zdania temu. Brak linearności, chaos opisów i wielogłosowość robią swoje – co bardziej niecierpliwy czytelnik może się w krótkim czasie zdenerwować i powieść porzucić. Lektura książki tak (pozornie) rozbitej to bowiem wielki wysiłek. Autorka nie bierze nas za rękę, nie dołącza instrukcji obsługi – liczy raczej, że prędko zdamy sobie sprawę z  kolejności wydarzeń, które rozparcelowała i porozrzucała w przypadkowe miejsca swojej opowieści po to, by zarysować tło pod obraz życia głównej bohaterki.

Alice Raikes niespodziewanie wsiada do pociągu, by odwiedzić rodzinę w Szkocji. Na miejscu widzi coś, co każe jej niezwłocznie wrócić do Londynu. Jej podróż okazuje się brzemienna w  skutki: parę godzin później bohaterka ulega wypadkowi i zapada w śpiączkę. Lekarze podejrzewają próbę samobójczą, która - w opinii bliskich - byłaby możliwa. 
Odtąd świadkować będziemy odwiedzinom rodziny Alice w szpitalu – ich reakcje będą przeróżne. Im więcej będą ze sobą rozmawiać, tym więcej będą przed sobą ukrywać. Im więcej ukrywać, tym więcej się kłócić. Równocześnie z podpatrywaniem rodziny kobiety, będziemy mogli wejrzeć w głąb jej umysłu, odbywającego właśnie trudną podróż do przeszłości i romansu zakończonego całkiem niedawno. Jego wspomnienie, wraz z  rozmowami toczącymi się przy łóżku bohaterki złożą się na obraz jej życia. To on, obok powoli odkrywanej przyczyny tragedii, jest najważniejszym punktem książki.

Emocje i wrażenia towarzyszące lekturze tworzą całą paletę barw: od braku zrozumienia, rozgoryczenia, złości, smutku, przez współczucie aż do powolnej akceptacji tego, co zastane. Na plan pierwszy wysuwa się autorska próba szkicowania psychiki ukształtowanej przez wydarzenia życia, które to zostały szczegółowo omówione, wraz z  kolejnym wskazaniem zachodzących w  bohaterce zmian.
Odnoszę wrażenie, że lektura tej książki znacznie więcej przyjemności sprawi tym, którzy lubią opowieści gorzkie i niepewne – bo na radość miejsca tutaj właściwie nie ma. Światło dziennie ujrzy zdrada, błędy rodzicielskie i inne przewinienia kształtujące psychikę i nierzadko charaktery ludzkie. By jednak się z nimi zmierzyć, sami musimy przejść przez pole minowe trudności lekturowych i wykazać się nie lada silną wolą. Nagroda będzie sowita.

Skłonni do poświęceń? Zatem książka w  rękę!






czwartek, 27 sierpnia 2015

Czy to koniec świata jaki znamy? (Piętnaście pierwszych żywotów Harry'ego Augusta)

Harry po śmierci będącej wynikiem wyniszczenia organizmu szpiczakiem mnogim… wcale nie umiera.

Odradza się do nowego życia i, nie wiedząc co się z  nim dzieje, w  wieku siedmiu lat popełnia samobójstwo, w  którego konsekwencji… nadal żyje, znów od początku, z wolna odzyskując wspomnienia. Po wielu latach Harry dowiaduje się, że jest ouborianinem, obdarzonym (przeklętym?) możnością przeżywania tysięcy żyć, raz po raz, dzięki czemu mógł posiąść wiedzę niemożliwą do pozyskania przez żadnego człowieka linearnego. Niestety, nie wszyscy tacy jak on wstępowali do Bractwa Kronosa – część z  nich, tak jak Vincent, pragnęło wykorzystać swoje zdolności do zupełnie innych celów, pragnęli stać się wszechwiedzącymi, potężniejszymi od Boga.

Cała powieść to wyścig dwu mężczyzn – profesora i jego byłego studenta, którzy przez wieki próbują pokrzyżować sobie szyki – Harry nie chce dopuścić, by Vincent przez swoje pragnienie boskości unicestwił świat, czyniąc to sukcesywnie od lat za pomocą listów wysyłanych do naukowców, zawierających treści wyprzedzające ówczesną epokę nawet o kilkadziesiąt lat, siejąc ferment i prowokując ludzi do udziału w  zagładzie.

Piętnaście pierwszych żywotów Harry’ego Augusta to świeża i mająca delikatne znamiona nowatorskości reinterpretacja opowieści o podróżach w czasie, zachowująca  typowy podział ról i rysów charakterologicznych. Są Ci dobrzy – panujący nad porządkiem świata, pilnujący, by wszystko przebiegało tak jak należy, jest jednak także szwarccharakter – ignorujący dążenia do pokoju, mający – w  swoim mniemaniu – wizjonerski cel, zdolny przyspieszyć rozwój ludzkości o lata świetlne. Harry podejmuje próbę ocalenia niezmiennej przyszłości, stara się wpłynąć na swojego byłego studenta – wcale nie pokojowo – by nie dopuścić do zbliżającej się katastrofy: końca świata jaki znamy.

Skrząca się okładka, imitująca kosmos, ale też rozpad cząsteczek (czy też ich ponowne scalanie się w większą całość) to pierwsza rzecz, która zwraca uwagę w tej książce – jedna z  piękniejszych ostatnimi czasy, a przy okazji doskonale, choć symbolicznie, oddająca treść.

Powieść czyta się płynnie, choć nie brak w niej terminologii z zakresu fizyki, która mogłaby zniechęcać. Ciekawa jest forma – początkowo czytelnik ma wrażenie, że Harry kieruje swą opowieść do niego – autorka zadbała o bezpośredniość zwrotów, wychylanie się autora z utworu, sprawiające, że całość imituje snucie opowieści czy też długi list do nas, odbiorców. Epistoła to faktycznie może być, jednak wcale nie kierowana do nas, lecz do Vincenta. Harry opowiada przebieg wypadków swojemu antagoniście, by ten mógł prześledzić całość boju toczącego się przez setki lat. Snuje historię swojego uwięzienia w ciele i czasie, które – choć początkowo przytłaczające – szybko pozwala mu na delektowanie się przeżywanymi chwilami: mógł zmieniać studia, preferencje, przeżywać nowe miłości, nie bać się podejmować wyborów, mając świadomość, że w  kolejnym życiu może zrobić to, co wielu z  nas chciałoby móc uczynić – zmienić je, zamiast w  lewo pójść w  prawo.

Śmierć nie jest tutaj synonimem klęski – po wielokroć to ona ratowała Harry’ego z opresji, pozwalała uciec przed dręczycielami i szpiegami, zezwalała na ponowne wciśnięcie przycisku „start” i rozpoczęcie kolejnej egzystencji.

Claire North wykorzystała  cały sztafaż klasycznej powieści z kręgu popkultury: są pościgi, śledztwo, miłości, wielorakie zdrady, kategoryczny podział na bohaterów czarnych i białych, wizja końca świata, walka dobra ze złem – wszystko to znamy, rozbrzmiewa w naszych uszach jak znana melodia, a mimo to autorce – przedrzeźniającej nas pozornym chaosem narracji – udało się skonstruować powieść, która wydaje się nowatorska.  To dowód na to, że literatura popularna nie musi być nudna i wtórna, a rozumne korzystanie ze sprawdzonych formuł może dać zaskakująco dobry efekt finalny.




środa, 26 sierpnia 2015

O tym jak nie stałam się entuzjastką Kowalewskiej (Tam, gdzie nie sięga już cień - Hanna Kowalewska)

Nie ma lepszego miejsca na czytanie książki, której akcja toczy się nad morzem  niż morze właśnie. Polskie rzecz jasna. W tak odpowiednich i pięknych okolicznościach przyrody próbowałam poddać się magii  Kowalewskiej. Cień jej uwielbienia mnie jednak nie dosięgnął.

Inka to młoda graficzka, pracująca zawodowo w warszawskiej galerii. Pewnego dnia, po wielu latach braku kontaktu, dostaje telegram wzywający ją do Jantarni, do ciotki Berty. Okazuje się, że kobieta, która ją wychowała jest umierająca – znajduje się w końcowym stadium raka i przed śmiercią, pragnie nie tylko się pożegnać, ale także wyznać coś niezwykle ważnego.

Bohaterka nie jest mile widziana w Jantarni – traktowana jest jak przybłęda, spotyka się z ciągłymi przytykami, obrazami, uznawana jest niemalże za wroga. Inka wytrzymuje jedynie przez wzgląd na ciocię.

Co takiego stało się przed laty, że wszyscy obchodzą się z Inką tak nienawistnie i potępiająco? Opowieść ta jest powolnym odkrywaniem zdarzeń z przeszłości, prowadzącym do wyjaśnienia tej i innych tajemnic.

Język – piękny. Poprawna, płynnie lejąca się polszczyzna, aż zaszumieć może od niej w głowie, niestety treściowo i tematycznie: chyba jednak czuję przesyt, chyba zaczynam obserwować mdłości podczas czytania książek promowanych jako „wielkie emocje”, a w których tychże mi brakuje, nie zauważam ich, nie staję się ich ofiarą, nie ulegam obezwładniającej fali.

Nic mnie nie zaskoczyło, nic mnie nie porwało, ot – przeciętna lektura, niewyróżniająca się spośród innych.

Fanką Kowalewskiej się nie stanę – nie dlatego, że pisze źle – proszę mnie opacznie nie zrozumieć. Dobrze, składnie, sprawnie, wprawnie, elegancko, gramatycznie ortograficznie bezbłędnie, nie mam nic do zarzucenia.

Przynęta jednak na mnie za słaba, nie połknęłam haczyka, wędkarz pociechy ze mnie nie będzie miał żadnej. Nie wpisałam się w target, choć wiem, że Kowalewska podoba się czytelnikom bardzo. Możecie zatem próbować, kosztować - na własną odpowiedzialność i z pełną świadomością swoich upodobań czytelniczych.


wtorek, 25 sierpnia 2015

Art Naif Festiwal - skandynawska sztuka naiwna


Wraz z początkiem sierpnia zrobiłam sobie akcję-kulturę i w końcu - po wielu miesiącach postu od galerii (sztuki, rzecz jasna:P) - wybrałam się na wystawę na Nikiszowiec, jedno z najlepiej zachowanych i odrestaurowanych katowickich osiedli. 
Tematem wiodącym była skandynawska sztuka naiwna, choć - rzecz jasna - pojawił się także szereg obrazów oraz instalacji innego pochodzenia, które dodawały całości smaczku.


Chłopaka sztuką naiwną nie udało się zainteresować, ale co przedpołudnie z kulturą, to jednak przedpołudnie z kulturą;) I przywiozłam zakładkę - bo nikt mi nie zabronił:P


A Was zapraszam na szybką podróż wehikułem czasu - niestety wystawa była otwarta jedynie do 14 sierpnia, więc już pojechać Wam się nie uda, ale zachęcam do podziwiania tutaj. Na sztuce nie do końca się znam, mogę je jedynie odbierać emocjonalnie i estetycznie - a tu mi się podobało!;)



















poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Człowieczeństwa uczyć się od robota (Robot w ogrodzie - Deborah Install)

Świat, w  którym obok nas na równych prawach będą żyły roboty nie jest już tylko daleką przyszłością i wymysłem producentów filmowych – sami szczycimy się chociażby robotami kuchennymi, a technologia tak bardzo poszła do przodu, że jeszcze chwilka, a maszyny zastąpią ludzi na wszystkich stanowiskach. Podobny świat jest rzeczywistością Bena – żona mężczyzny od lat pragnie mieć własnego androida, podobnego do tych, które posiadają jej przyjaciółki. Niestety, bohater choć miły i sympatyczny, nie ma ochoty sprawiać żonie takiego prezentu.

Tym bardziej, że pieniądze to jedynie doskonała wymówka – Ben unika odpowiedzialności, jest wiecznym Piotrusiem Panem, na niczym niepotrafiącym się skupić na tyle, by doprowadzić coś do końca, unika podjęcia pracy, bo wie, że i tak jest zabezpieczony finansowo dzięki spadkowi rodziców.  Nie rozumie, że zajęcie, to nie tylko dochód, ale przede wszystkim samorozwój. Nie sposób dziwić się, że jego żona ma go coraz bardziej dosyć.


Oliwy do ognia dolewa pojawienie się w ich ogrodzie Tanga – przestarzałego robota, zniszczonego, brudnego i nadającego się  jedynie do gruntownej naprawy. Ewidentnie trzeba się nim zająć, co Ben robi kosztem czasu poświęconego żonie. Ta z kolei nie wytrzymuje – postanawia odejść od niedojrzałego i nieodpowiedzialnego męża, zostawiając go z nową zabawką.

W  tym czasie przyjaźń Bena i Tanga rozkwita i prowokuje w  bohaterze zachowania i uczucia, których ten nigdy by się po sobie nie spodziewał. Konieczność opieki nad rozpadającym się robotem zmusiła go do przejęcia odpowiedzialności, pokazała jak wielką siłę ma przywiązanie i jak dużo jesteśmy w  stanie zrobić dla tych, na którym nam zależy, nawet jeśli cały świat uznaje nas za zramolałych.

Związek serdeczności z robotem, który skądinąd nasuwa skojarzenia z pewną mechanizacją, utratą zdolności współtworzenia relacji międzyludzkich i nieuchronnym zanikiem pierwiastka człowieczeństwa, jest – paradoksalnie – tym, co uczy człowieka być człowiekiem. Niepozorny wygląd Tanga mógłby zwodzić – taki grat w  czasach istnienia nowoczesnych i supermodnych androidów nadaje się właściwie tylko na wysypisko – podobnie z  Benem, który tak bardzo się zasiedział, że o mały włos nie byłoby czego ratować.

Robot w ogrodzie to swoista opowieść-droga, powieść inicjacyjna o przypadkowym ocalaniu siebie – dojrzewaniu do bycia mężczyzną odpowiedzialnym rozsądnym, opiekuńczym. 

Urokliwa to historia, którą czyta się z  uśmiechem na twarzy – ujmuje prostotą przekazu, innym spojrzeniem na świat robotów i przyszłości niż ten, który znamy z  produkcji sci-fi. Tutaj liczy się nie nauka i postęp, a świat relacji. Tang uosabia dziecko, przed którym tak wzbraniał się Ben, pokazując mu, że rodzicielstwo wcale nie jest takie złe, a wręcz przeciwnie – uskrzydla. Uświadamia mu także, że im więcej dajesz, tym więcej posiadasz. 
Ciepła, czarowna książka z  wartościami o wartościach.








niedziela, 23 sierpnia 2015

ROZDANIE - zakładki.


Kochani, dziś zgodnie z obietnicą - kolejne rozdanie. Tym razem do zabrania trzy zakładki Książki w mieście.
Sama takie mam, korzystam i bardzo polecam:) 
Zabawa potrwa do 30 sierpnia.
Zasady:
1. W komentarzu zgłoś chęć udziału w rozdaniu.
2. Zostaw swój adres e-mail.
3.W miarę możliwości udostępnij banner z linkiem do konkursu na blogu/ FB/ Google+/ etc.

Osoby anonimowe oczywiście mogą brać udział. 

Rozdanie odbywa się równolegle na Facebooku. Tradycyjnie wzięcie udziału tu i tu podwaja głosy.

ZACHĘCAM DO UDZIAŁU:)

sobota, 22 sierpnia 2015

Plażowy niezbędnik czytelnika - top 5 konieczne, by przetrwać.



Sytuacja jest dramatyczna. Chcesz czytać, ale - piasek lepi się do rąk, wpada między strony, od leżenia na brzuchu łokcie ścierają się do krwi, słońce razi w oczy, zakładka wypada, kartki się zaginają albo - o zgrozo! - moczą, gdy nieopatrznie dotkniemy ich po wyjściu z morza, głowa się nagrzewa, plecy bolą, generalnie - czytać się nie da! Znacie to? Ja doświadczyłam tego nie raz.




Istnieją jednak sprawdzone sposoby (wypracowane metodą prób i błędów) na poradzenie sobie z podstawowymi przeciwieństwami i czerpanie przyjemności z czytania nawet w trudnych warunkach. Trzeba tylko pamiętać:

Są rzeczy, których się na plażę po prostu nie zapomina!


Zwłaszcza, gdy chce się komfortowo czytać. Wymieniam moje top 5, choć mnożyć można by długo, tym bardziej, że lista gadżetów wspomagających przetrwanie mola wśród tłumu turystów dramatycznie rośnie, a ja muszę mieć - wiadomo - wszystko. 


Podstawą jest leżak - nie masz go w pokoju? Wynajmij! Bez tego ani rusz. 
Następny krok do sukcesu to okulary słoneczne (ja nakładam je na normalne, komfort zatem nieco spada, ale da się!), względnie parasol robiący nam cień i ułatwiający lekturę. Koniec z mrużeniem oczu! Jeszcze tylko na głowę kapelusz, pod rękę woda i możemy przejść do subtelności.
Właściwie w tym momencie można by skończyć - wersja podstawowa już ustawiona.


Wskoczmy jednak na poziom pro i zaopatrzmy się w etui na książkę, np. tutaj. Mam w domu dwa, każde z innego źródła, a ich wady i zalety kiedyś chciałabym pokrótce omówić, jednak teraz sprawa ważniejsza: po co  mi właściwie etui?

Ano na przykład po to, by książka się nie gięła, ręka nie pociła, okładka nie blakła od słońca, tytuł się nie zmazywał, etc. Ja dodatkowo za okładkę etui wsuwam konieczne do przetrwania zakładki indeksujące, długopis i kartkę na notatki - nie wala się po kocu, nie niszczy od piachu, jest zawsze pod ręką.




Ostatnim już krokiem jest zakładka magnetyczna - jeśli macie etui zwykła też się sprawdzi, można ją bowiem wsunąć za okładkę podobnie jak resztę niezbędnika, z doświadczenia jednak wiem, że lubi ona wypadać, o co magnetycznej nie da się posądzić - cały rok wzbraniam się przed takimi zakładkami, lato to jednak zdecydowanie ich czas.


A jakie są Wasze sposoby? Jak sobie radzicie, czego używacie, by było jak najbardziej komfortowo?



piątek, 21 sierpnia 2015

5 miejsc, które warto odwiedzić w Niechorzu



Nie lubię wakacji biernych - owszem: morze, plaża, niespieszna lektura, słońce od rana do wieczora - okej. Od czasu do czasu muszę jednak się ruszyć, coś zobaczyć, zwiedzić, czegoś się dowiedzieć, coś odkryć.
Podczas pobytu w Niechorzu nie ograniczaliśmy się jedynie do tkwienia w tymże, lecz sięgaliśmy dalej - ale o tym przy innej okazji.
Dziś chciałam Was zabrać do pięciu miejsc, które są chyba znakiem rozpoznawczym Niechorza i stanowią o jego atrakcyjności. A zatem - ruszajmy!

  1. Latarnia morska
Przyznam się - tym razem na nią nie weszłam tylko podziwiałam z dołu. Byłam już na większości latarni na polskim wybrzeżu, na tej również i  - choć było to całe lata świetlne temu - widząc tłumy zbierające się w jedyny pochmurny dzień sierpnia przed wejściem, nie miałam sił stanąć na końcu kilkunastometrowego wężyka. Ale Wam polecam:)




2. Park Miniatur Latarni Morskich





Jestem miłośniczką miniatur wszelakich. Gdziekolwiek jadę - wyszukuję podobnych parków, porównując detale tych samych obiektów oglądanych w stosownym pomniejszeniu. Fascynuje mnie dbałość twórców o drobiazgi, jest oszałamiająca. Wiedząc jak wiele wysiłku włożyli w swoją pracę, mogę jedynie podziać skrupulatność wykonania. Cudo!

3. Motylarnia




Motyl-sowa. gdy dwa usiądą koło siebie, wyglądają jak głowa sowy, dzięki czemu chronią się przed drapieżnikami.



Początkowo myślałam - co za bzdura! Zapłacić niemalże 20 zł, by obejrzeć motyle ukryte w niewielkim namiocie robiącym za ich schronienie?!
Ale wiecie co? To były najlepiej zainwestowane pieniądze na tym wyjeździe. Zdjęcia tego nie oddają, ale było po prostu pięknie. Motyle rożnych kształtów, kolorów (mój mistrz to motyl-sowa), które siadały we włosach, delikatnie sfruwały z kwiatka na kwiatek, feeria barw, coś pięknego!
Jeśli tylko będziecie mieć okazję - idźcie. To zupełnie inny klimat niż np. na działce. 


4. Muzeum figur woskowych



Fascynuje mnie Frodo, który w każdym muzeum figur w jakim byłam przedstawiany jest z wyciągniętą ręką.
Ale, ale - przyjrzyjcie się obuwiu! Ktoś chyba nie odrobił lektury.

Hermiona coś nieudana.

Tak, to ja jestem DaVinci.

Siostry z braćmi:)

Moje kolejne zboczenie, dzięki któremu już kilka(a może naście?) razy byłam w Międzyzdrojach (tak, w tym roku również;P) i innych przybytkach z woskowymi postaciami. W Niechorzu też takowy mają i choć dopiero raczkujący, to z dużym potencjałem - reklamują i wyróżniają się przede wszystkim możliwością robienia zdjęć z efektem 3D. Niekiepska sprawa, szczególnie dla dzieciaków, choć i dorośli mają wiele radości - większości zdjęć nie mogę jednak opublikować, kierując się resztkami dobrego smaku:)

5. Oceanarium


To już bardziej dla fascynatów klimatem.
Oceanaria rozrzucone są po całym wybrzeżu, na mnie jednak przestały robić już wrażenie. Jeśli jednak lubicie, na pewno jest to element kolorytu lokalnego, warto więc zajrzeć. Zdjęcia nie mam, bo nie zrobiłam, ale wygooglujcie sobie albo powyobrażajcie sobie te niebieskie tonie;)


* I jako bonus, szósteczka. Moje ulubione i najbardziej klimatyczne stoisko, a właściwie chata, z tanią książką. Mniam! To było prawdziwie buszowanie - niski strop kazał się schylać i tkwić niemalże dosłownie w nosem w książkach.