wtorek, 19 lipca 2016

Mam na imię Lucy - Elizabeth Strout


Lucy to pisarka i spełniona żona oraz matka dwu córek. Od wielu lat nie widziała się z własną mamą, co znacząco wpłynęło na jej emocjonalność. Wszystko zmienia się, gdy bohaterka trafia do szpitala i na prośbę jej męża kobieta przyjeżdża, by towarzyszyć swej córce.

Elizabeth Strout całkowicie oddała głos swojej bohaterce, udzielając jej przyzwolenia na mówienie o sobie i swoim doświadczeniu za sprawą pierwszoosobowej narracji. Powieść ta jest niejako materiałem książkowym Lucy, do której punktem wyjścia jest jedno z wielu przywoływanych wspomnień, o pierwszym dniu wielotygodniowego pobytu w szpitalu.

Wielogodzinne rozmowy z matką odsłoniły bohaterkę przed czytelnikiem i ukazały jej przeszłość oraz umożliwiły podróż do świata, który – po zaprzestaniu spotkań z rodzicami – został przez kobietę częściowo stłumiony i zapomniany. Przygasiła przeszłość, by się nią nie zadręczać, a teraz, po latach, ma szansę na ponownie się w  niej zatopienie.

Ich konwersacje wielokrotnie (głównie?) dotyczyły bliższych lub dalszych znajomych – stanowiły bowiem grunt bezpieczny, przestrzeń, po której bez obaw można było stąpać.

Gdy rozmowy wchodziły na sferę ich rodziny – wszystko zdawało się zmieniać Co innego pamiętała Lucy, co innego utrzymywała, że pamięta jej matka. Czytelnik zastanawia się na ile wspomnienia bohaterki są prawdziwe, a na ile wyolbrzymione. Jeśli zaś realne, to dlaczego matka zaprzecza czemuś, co miało miejsce i odbiło się na psychice jej córki bardzo zauważalnie?

Poza wymianą zdań o tym, co minione, Lucy wielokrotnie oddaje się refleksji na temat swojego zawodu i funkcji pisania oraz książek, czy szerzej – literatury. W  niej to odnajduje lekarstwo na samotność, ona to ma być ukojeniem i pocieszeniem – nie tylko dla niej samej, ale również dla jej czytelników.


Mimo że książka ta porusza tak wiele wątków, w  tym niezwykle osobistych, nie sposób było mi poczuć jakiejkolwiek więzi z bohaterką. Jej rozważania o sile i znaczeniu pisania zbiegały się z moimi, lecz także w  tym punkcie, zabrakło mi poczucia wspólnoty. 
Odnosiłam wręcz wrażenie, że bohaterka jest całkowicie odizolowana, chłodna i  niedostępna. Lektura tej książki – mimo że owocna – nie wywołała we mnie żadnych emocji, a jedynie przyjemność intelektualną, dla której warto – naprawdę warto – po tę pozycję sięgnąć.

Mimo chłodu kończącego lekturę - polecam.

4 komentarze:

  1. Sama nie wiem. Ogromnie nie lubię tego gdy nie mogę wczuć się w skórę bohaterów. Z drugiej strony coś mnie kusi :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Żadnych emocji? Ciężko uwierzyć. Mam na nią wielką chęć, ale jeszcze jej nie zdobyłam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kusząca jest na pewno.A nuż Ty się wczujesz?:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Żadnych. Może to nie był mój czas? Nie wiem, ale jestem nią rozczarowana. Tak jak mówię - intelektualnie odebrałam, do mojej emocjonalności jednak zupełnie się nie odwołała.

    OdpowiedzUsuń