niedziela, 13 września 2015

"Get a grip, Grey" (Grey. Pięćdziesiąt twarzy Greya oczami Christiana - E L James - polska recenzja)


Seks w mediach sprzedaje się jak świeże bułeczki. 
Zatem do dzieła!

Powstanie tej książki było jedynie kwestią czasu – samo ujęcie jednego rozdziału pisanego z  perspektywy Greya w  ostatnim tomie trylogii stanowiło tego doskonałą zapowiedź i przedsmak. James zarabiająca krocie na swojej serii, nie mogłaby pozwolić sobie nie tylko na rezygnację z kolejnych milionów, ale – jak sądzę – rzeczywiście nie chciała zostawić fanów samych z jednym rzuconym im rozdziałem, a tym samym postawić się w sytuacji ciągłego odpowiadania na roszczenia pragnących „więcej” [if you know what I mean].

Czym zatem jest Grey? Obietnice były spore – z dwójki bohaterów to Christian wydawał się tym inteligentnym i mogącym uratować całość, a pisanie opowieści z  jego perspektywy miało w końcu wyjaśnić jego mroczną przeszłość i naświetlić charakter jego postępowania. Nic bardziej mylnego – albo James zapomniała o tej obietnicy, albo jej realizację będzie przeciągać na kolejne tomy.

Grey okazuje się nie bardziej inteligentny niż Ana – widzimy zranionego mężczyznę, przyzwyczajonego do podporządkowywania sobie innych, który niespodziewanie dla siebie i innych zakochuje się, co słusznie – ze względu na doświadczenia dzieciństwa – budzi w  nim lęk.

Nie będzie jednak przemów mężczyzny na poziomie – zamiast świętego Barnaby mamy „Pana na niebiesiech” [!!!!!!!!]. James pozostała wierna nomenklaturze religijnej, stawiając obok niej niezwykle nieprzystające „przeleć mnie” odmienione przez wszystkie przypadki, a także ody do penisa, któremu powinno zostać chyba nadane imię, bo zaczyna przypominać osobnego bohatera historii.

Grey (jak moim zdaniem cała seria) jest niegorsza (tak fabularnie, jak językowo) niż wszystkie ostatnie krzyki erotycznej mody (co niech zaświadczy o poziomie tychże), których nie krytykuje się za sam fakt tego, że nie są Greyem, a Greya piętnuje się dla zasady z  tym, że… to odgrzewany kotlet. 90% powtórki, 10% nowości (nie wiem czy nawet nie przesadziłam) – nie dość, by wzbudzić emocje czy pozwolić na poznanie mrocznej (wcale nie aż tak) strony Christiana.
Właściwie mogłabym powtórzyć tutaj recenzję pierwszego tomu trylogii, dodając swoje zdanie na temat tego, co dodane.

Przeszłość Greya jest zarysowana bardzo słabo – pokazywana jest jedynie jako senne koszmary, goniąca go przeszłość, niepozwalająca się od siebie uwolnić inaczej, jak dzięki byciu w  pobliżu ukochanej, zdolnej ukoić ból. W  tych jednak nie ma miejsca na konkretne przedstawienie historii. Znów mamy szarpane wątki, urywane co rusz.

Pierwszy tom trylogii spotkał się z oburzeniem i wieloma zarzutami, na które można było odpowiedzieć jedynie – nie chcesz, nie czytaj. Teraz emocje nie są już tak wielkie – autorzy wyczuli co się sprzedaje, toteż powieści erotyczne przeżyły swój kolejny renesans, nierzadko zaśmiecając sklepowe półki i powielając schematy i tak już powielone przez James, która – nie da się ukryć – dobrze wykorzystała swój moment i wciąż pozostaje w tym niedościgniona. Dała jednak możliwość zarobienia na swoim pomyśle, którą co niektórzy skrzętnie wykorzystali. Stało się. Premiera kontynuacji (to właściwie bardzo złe słowo, wszak to powtórka z rozrywki widziana innymi oczami) nie opierała się już na skandalu, bazuje raczej na stałych fanach i ciekawskich, pragnących dowiedzieć się jak to z  tym Greyem naprawdę było. Niestety – nie dowiedzą się.

Nie sposób ocenić poziomu czy go porównać – mamy tłumaczenie spod innych rąk, nie mamy fikających koziołków, ale za to nieustanne i męczące (bohaterowie jednak dobrali się jak w  korcu maku!) „weź się w  garść, Grey”. Gdyby nie to – byłaby kopia idealna.

Nie wróżę tej części większego sukcesu – nie wprowadza ona właściwie nic nowego do całości, powiela ją, pomijając niektóre momenty. Niewiele wyjaśnia i nie wciąga tak jak poprzednie – ma się wrażenie, że dokonuje się relektury tego, co znane i wielokrotnie przerobione – coś jak nauka na lekcjach historii – starożytność wszyscy omawialiśmy setki razy, a do historii najnowszej dotarli nieliczni. Nie rozwija ona wątków, które poprzednio zostały jedynie zasygnalizowane, nie wyjaśnia niektórych niejasnych zagrań Greya (niejasnych, bo nie znaliśmy jego myśli. Tutaj niby je znamy, a jednak wciąż nie zostały skomentowane).

Sądziłam, że James wyciągnęła naukę z fali krytyki, która na nią spłynęła zaraz po zalewie listów miłosnych od fanów – miałam wrażenie, że nastąpi postęp, że pisząc o tajemniczej postaci Greya, zdecyduje się na naświetlenie historii jego drogi „od zera do bohatera” i że faktycznie ta opowieść może się udać. Ba! Może być  naprawdę dobra! Niestety. Mamy seks, seks, seks, czasem jakieś jedzenie w  niesmacznie drogiej restauracji, oczywiście maile – i to przedstawione właściwie identycznie jak w  poprzednich tomach. Nie wiem czy nawet nie gorzej, nudniej (można!). Zero ekscytacji, której należałoby oczekiwać. A Grey – ten o którym [sic!] marzyło wiele nastolatek, jawi się nie jako zraniony chłopiec, który dorósł skrywając swoje lęki, lecz jako cham, sądzący, że wszystko może, bo go stać i na dodatek prezentujący typowy stereotyp mężczyzny myślącego penisem – Grey raczej nie pokazał ani jednej chwili swojego życia, w której nie myślałby o seksie. No i rzecz jasna – on zawsze może.


To powtórzenie w gorszym stylu, zwykłe odcinanie kuponów od popularności. Czy wypada jeszcze mieć nadzieję na poprawę w  kolejnych tomach, czy raczej należy pogodzić się z ponownym przepisaniem powieści? Czas pokaże.


Related Posts: